Na platformie NETFLIX od kilku chwil możemy natrafić na serial „Kod wart miliardy dolarów”. Nie jesteśmy fanami długich tasiemców, szkoda życia, dlatego 4 odcinki wpisywały się idealnie w konwencje opowiedzenia, podobno prawdziwej, historii patentu Google Earth i sporu sądowego między Google a niemiecką firmą założoną przez dwóch niemieckich programistów.
Podkreślić wypada na początku element „podobno prawdziwej”. Chociaż film oznaczony jest formułką „na prawdziwej historii” w przeglądarkach, nomen omen Googla, nie odnajdziemy praktycznie żadnych informacji o takowym wydarzeniu historycznym, jak spór sądowy o patent Google Earth. Zdecydowanie więcej możemy się dowiedzieć o osobie Joachima Sautera (w serialu jeden z założycieli ART+COM), który jest realną postacią, podobnie zresztą sprawa ma się z projektem „TerraVision”, który w serialu jest właśnie elementem walki patentowej. Na szczęście Netflix pokazuje nam też kulisy powstania serialu- to znacząco zmienia jeszcze postrzeganie tej historii. Mogą pojawiać się wątpliwości, czy po napisaniu tej recenzji Google nie wpadnie na pomysł, aby zbanować nas w sieci. Szczerze powiedziawszy mamy to w dupie.
W kinemateografii motywów walki jednostki z wielkim koncernami jest wiele. Wystarczy wspomnieć chociażby o świetnym „Flash of Genius”. Jednak większość z tych obrazów przenosi nas do początku zeszłego stulecia.
W wypadku tej historii przenosimy się do początku lat 90, przez co identyfikacja z obrazem jest szybka i zdecydowanie bardziej naturalna. Wracamy do czasów początku rewolucji komputerowej, rozwinięcia Internetu i wydaje się, iż jedyne, co łączy nas obecnie z tamtym światem, to charakterystyczna budka z kebabem, która staje się elementem łączącym kilka historii opowiedzianych w serialu. Należałoby ze smutkiem dodać- tylko ta budka.
Serial rozgrywany jest w obszarach dwóch osi czasowych- procesowych oraz historycznych. Obie są bardzo mocną stroną tego serialu, ale wydaje się, iż aktorsko nawet lepsza jest ta współczesna. Informatycy oraz programiści mogą mieć znów żal, iż główni bohaterowie tej historii przedstawieni są jako odludki i osoby utrzymujące mniejszy kontakt z rzeczywistością. Dotyczy to zwłaszcza głównego programisty „TerraVision”. Tak jednak mogło być w rzeczywistości.
Chociaż opowiedziana historia ma dosyć dynamiczny przebieg, to jednak głównym atutem serialu wydaje się być spokojne spoglądanie na realia lat 90. i zmieniający się powoli świat przez dominację Internetu. Wszystko w takim spokojnym tempie z domieszką wręcz czarno-białego klimatu, chociaż oczywiście serial jest w kolorze. Dla młodszego pokolenia może być to obraz o czasach, jakie trudno im sobie wyobrazić. Dla pozostałych to jednak jedna wielka podróż sentymentalna, z ideałami młodej doliny krzemowej czy entuzjastycznych projektów tworzonych w dopiero co zjednoczonych Niemczech.
Oczywiście do tego dochodzą wszystkie inne aspekty podobnych produkcji traktujących o sporach sądowych. Mamy tutaj walkę Goliata z Dawidem, (chociaż od strony prawniczej wydaje się, iż akurat szanse są w miarę wyrównane), mamy problemy emocjonalne głównych bohaterów, mamy rozterki, śmiech oraz łzy. Wydaje się także, iż od razu wiemy komu w tej batalii kibicować, co w efekcie może mieć także aspekt lekko wrogiego nastawienia do produktów Google już w naszym realnym życiu.
Każdy dobry film czy serial ma przynajmniej jeden element, który pamięta się przez długie lata. W tym wypadku jest podobnie- wydaje się, że najlepsza scena to targi w Kioto, na których to zaprezentowano projekt „TerraVision”. Jest to wzruszający i plastycznie uwypuklający prawdziwe oczekiwania wobec rewolucji informatycznej obraz.